Wakacje z wurstem. Austria.
Dotychczas wszystkie swoje teksty pisałam w trakcie wyjazdu. Była to taka odskocznia, poczucie, że robię coś dla siebie. Wtedy było mi to bardzo potrzebne. Teraz nie muszę uciekać, tu i teraz to czego szukam. Smuci mnie tylko jedna sprawa. Upływ czasu. Rozmawiałam ostatnio o tym z Michałem. Otrzymałam męską radę. Jedyne co możesz z tym zrobić to cieszyć się tym czasem i wykorzystywać go na 100%. To w ramach radości życia pojechaliśmy do kraju, który jako potrawę narodową serwuje smażone na pełnym tłuszczu parówki. Austria.
Nie przeżylibyśmy odwołanego 3 lotu z rzędu. Musieliśmy wybrać przemieszczanie się autem/ pociągiem w sensownej odległości biorąc pod uwagę tydzień urlopu. Początkowo zapragnęliśmy odwiedzić Szwajcarię. Jednak ze względu na odległość jedyną akceptowalną opcją zdawał się pociąg- jest cudne połączenie zresztą. Szkoda tylko, że za bilety trzeba zapłacić 1.500 zł za jedną osobę. Jak to mówi Em ” to się nie uda”. Alpy w lato zawsze gdzieś chodziły nam po głowie. Chociaż Austrię zawsze odrzuciliśmy jako kierunek zimowych narciarskich wypraw ( ceniąc sobie włoskie słońce i kuchnię), to na szybciutko przeprosiliśmy się z curry wurstem. Do wyprawy dołączył szwagier z żoną i Teodorkiem zwanym Idorkiem.
Jestem przepełniona stereotypowym myśleniem. Austriacy kojarzą mi się bardzo niemiecko, porządek nade wszystko, umiar w gestykulacji, spontaniczność tylko jeżeli jest wpisana w zakres obowiązków. Z tego powodu nie spodziewałam się żeby to było przyjazne miejsce dla rodzin z dziećmi. Wiecie, z takimi dziećmi, które nie do końca interesują się twórczością Goethego. I znów muszę zmienić zdanie. Jak sobie teraz pomyśle o Włoszech gdzie największą zaletą np. restauracyjne biesiadowanie z włoską rodzina jest fakt, że Twój bąbelek będzie kompletnie niesłyszalny to jednak infrastruktura jest nieporównywalnie mniej atrakcyjna.
Jako bazę wypadową wybraliśmy Sankt de Johann im Pongau. Malowniczo położona wioska z jednym sklepem, gondolką i placem zabaw. Zmęczeni po pierwszym dniu podróży stwierdziliśmy, że zaczniemy od atrakcji lokalnych. Wjazd na górę gondolką wydawał się ciekawą opcją nie tylko ze względu na ograniczone możliwości treku, ale w drodze ze stacji końcowej na szczyt była cała masa atrakcji. Teoretycznie dla dzieci praktycznie dla całej rodziny. Drewniane domki, place zabaw, wybiegi dla zwierząt. Wszystko na tle pięknych gór. Moglibyśmy tam siedzieć i ze dwa dni.
Kolejnego dnia rozochoceni widokami wybraliśmy wjazd na lodowiec Kitzsteinhorn położony na wysokości 3029 metrów. Niesamowicie zmieniał się krajobraz. Przyzwyczajona jestem, że dla takich widoków trzeba się mocno namęczyć. A tutaj proszę po splądrowaniu portfela wszystko na wyciągnięcie ręki. Zjeżdżanie na sankach w krótkim rękawku to ciekawe doznanie. Myślałam, że dzieci będą bardzo zdziwione tym widokiem. Skądże. Śnieg, o super- ” mamo, a czy pojedziemy na kolejną atrakcję?”.
W samej mieścinie jak się okazało znajdował się też wąwóz. Pierwszy raz jednak odczuliśmy tłumy ludzi. Mimo tego zdecydowaliśmy się wejść. Emilia od rana była marudna, miałam moment, że chciałam odpuścić wycieczkowanie. A potem pomyślałam sobie, że spróbuję zmienić nastawienie. Prawdopodobieństwo, że tu wrócę jest zerowe. I tak się skupiałam na tym żeby sprawnie z Em przejść, że całą półtora godziną trasę przeszłam z młodą sama tak, że Michał nas nie dogonił ( nadmienić trzeba, że miał swojego najlepszego kompana podróży tj. aparat).
Ponieważ wachlarz okolicznych możliwości jak się okazuje był bardzo szeroki kolejny dzień leniwie spędziliśmy nad jeziorko/kąpieliskiem. Bardzo to było kameralne.
Żeby zrównoważyć wycieczki krajobrazowe wybraliśmy się do Salzburga. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta pomyślałam sobie, że to chyba jednak był błąd. Ale miasto totalnie zmieniło swoje oblicze. Urocza starówka i kolejny wspaniały obiad w postaci frankfurterki z bułką. Trzeba nam przyznać, że nie umieliśmy w kiełbasy.
Ten wyjazd miał rytm. Rano wspólne śniadanie, później wycieczka. Koło 16 wracaliśmy do domu. W trakcie powrotu dzieci padały jak muchy regenerując się przed wspólnym popołudniem. Zasiadaliśmy na tarasie. Z ręką na sercu, nigdy tak nie wypoczęłam. Ogródek był idealnie przystosowany. Raz po raz, któryś z dorosłych wstawał z ewentualną interwencją. Nasze palce były na stałe brązowe od jedzenia czekolady, a w dodatku obolałe od scrollowania. Emilia i Idorek w tym samym wieku to najlepsze co się mogło wydarzyć w tej nierodzinie.
Stała się jeszcze jedna ciekawa rzecz. To były pierwsze świadome wakacje Emilki. Opowiadała, że na nich jest i kompletnie nie chciała wracać do domu w Gliwicach. Podczas podróży powrotnej samochodem naprawdę przyjemnie spędziłyśmy czas. Em siedząc w foteliku powiedziała: jest mi niewygodnie troszkę, ale spróbuję pójść spać. Naprawdę czułam, że ta chęć przemieszania się… i stety niestety dyskomfort, który się z tym wiąże jest dla niej naturalny. Cieszę się, że styl życia, który jej nijako narzuciliśmy stał się tym co daje jej radość.
Tak Em. Jeżeli masz 30 lat i wracasz do tego tekstu to wiedz, że razem z tatą bardzo cieszyliśmy się z najdrobniejszych Twoich postępów. A fakt, że umiałaś się sama ubrać był komentowany przed naszym zaśnięciem przez wiele wieczorów. Ja bardzo dobrze znam Twojego tatę i gdy na Ciebie patrzy ma niesamowity błysk w oku.
Wiedz też, że w Twoim życiu towarzyszyły Ci osoby, które kibicowały Ci równie mocno. Babcia i dziadek to w Twoim przypadku na szczęście dobro oczywiste. Obecność Idorka i jego rodziców zasługuje jednak na kilka zdań. Ciocia Marta i wujcio Krzyś wiedzą, że lubisz suche bułki, i że jak Ci potwierdzą, że białko od jajka jest różowe to je zjesz. Wiedzą, że Twoje pozornie niebezpieczne przewrotki nie są takie złe na jakie wyglądają. Jednak najcenniejsze co od nich otrzymałaś to czas. Rozmowę na jakimkolwiek poziomie byś nie była. Uwagę. Oni rozumieli, że to jest dla Ciebie ważne. Czas- największa wartość. Oni Ci go szczerze ofiarowali.