Stany Zjednoczone. O pięknym miejscu do zobaczenia i raczej słabym do życia. 2/3
Fontanna Vaillancourt. Na dole platformy. Tak zmyślnie wymyslone, że mozesz jakby wejść do srodka. Jakieś dzieciaki po nich skaczą. Na jednej śpi bezdomny. Emilia mówi mi: „o mamo, patrz zabity.” Ekhm. Tłumaczę jej o co chodzi. Ale Emilia z zasady nie przyznaje się, że czegoś nie wie- to rodzinna cecha. Mamo, ja wiem, że to zabity, przecież widziałam takiego kiedyś w przedszkolu.
Acha.
If you’re going to San Francisco Be sure to wear some flowers in your hair If you’re going to San Francisco You’re gonna meet some gentle people there.Tak. Gentle People też byli. Może nawet i nazbyt delikatni żeby wytrzymać ten świat.
Opowiadam o tym co obserwuję. Trzeba mieć też na uwadze, że głównie obserwuję jednym okiem gdyż drugim zerkam czy moje dziecko nie dławi się kamieniem. Co następuje może się zdarzyć, że moje obserwacje są niepełne. Na szczęście jednak dziecko niezadławione, więc jakaś tam skuteczność jest. Połknięte kamienie acz oddane matce naturze w sposób naturalny też zaliczam jako sukces. Ja lubię sukcesy.
Z Joshua Tree Park ruszyliśmy w stronę ikony pętli Zachodniego Wybrzeża – Gran Canyonu. Pierwszy raz zetknęliśmy się zjawiskiem korka do wjazdu do parku, ale po odstaniu swojego zaczęliśmy poszukiwać miejsca do zaparkowania. Niby Ameryka, niby duże samochody, ale uwierzcie mili Państwo, że to nie jest takie proste żeby zaparkować w jednym czasie takie krowy. Po zrobieniu kilku kółek, nerwowym przerzucaniu siatki z zabawkami dla Julki udało się stanąć nie blokując przy tym całego parkingu. To idziemy. Szukać tej dziury w ziemi.
O matko z córką. No tego to się nie spodziewałam. To jest jakby największe co w życiu widziałam tylko, że w dół. Mogę sobie zdjęcia wrzucić do woli, a to i tak nic nie da. Ponoć taka przejrzystość powietrza jaka mieliśmy to rzadkość. Nie wiem. Wiem, że rzadko widzę coś co zrobiło na mnie takie wrażenie. Nie wiem do czego to porównać. Spróbuję jakoś lirycznie. Jebitny dół.
I pięknie to mieli zorganizowane. Trzeba oddać. Tu autobusik, scieżynka wzdłuż. Można było albo jeździć od przystanku do przystanku. Albo UWAGA będzie wskazówka- przejść. Tak, przejść. Na to rozwiązanie wpadło 5 % odwiedzających. W związku z tym poza przystankami było pusto. Pytanie czy jesteśmy mędrcami czy jednak głupkami. Ja to już czasami nie jestem taka pewna.
Ostatnio pewien młody człowiek spotkany nad jeziorem o 5 rano uzmysłowił mi jak różny może być punkt widzenia.
„Kim chcesz być po studiach?”- zagajam ciekawska. „Trenerem personalnym”- dumnie odpowiada kolega. Fajny zawód pomyślałam i dodałam- „w zasadzie daje Ci dużą wolność. Znając język możesz być trenerem dla kogo tylko chcesz i na przykład przez pół roku z rana we Włoszech popijać kawkę przed pracą”. Koledze zmętniał wzrok. „Ale przecież w Kędzierzynie też sobie mogę kawę zrobić, to po co jeździć”. Także jak widzicie. Stąd nie wiem czy sprytni są Ci, którzy po Gran Canyonie chodzą czy Ci, którzy jeżdżą.
Tego dnia nocowaliśmy na terenie parku. Ponieważ tak naprawdę mieliśmy jakieś 15 minut do Canyonu to wszyscy zdecydowali się pojsc na zachód słońca raz jeszcze. Poza mną i Julią. Generalnie pora dnia nigdy nie była dla mnie przeszkodą żeby do kogoś pójść, czy nawet wpakować dziecko w wozek i iść coś zjeść do knajpy. Ale są takie dni, że wiesz, że jak coś pójdzie nie tak to tego nie udźwigniesz. Mi się cholernie podobało tam w ciągu dnia i to wspomnienie chciałam stamtąd wziąć. I właśnie. Generalnie uważam, że czasami czegoś nie da zrobić( lista jest mocno indywidualna), to lepiej się nie pchać, żyć iluzją i marzeniami. Ja chyba nie najlepiej znoszę rozczarowania. A te sobą to już najgorzej.
Pozostając w klimacie czerwonych dziur pojechaliśmy na Horseshoe bend. No i spoko, krótki spacer, ładny widok. Ludzi sporo, ale trudno się dziwić.
Zaczęło wiać. Wpakowaliśmy dziewczyny w wozek i odwrót. Tymbardziej, że mieliśmy zarezerwowaną kolejną atrakcję czyli kanion antylopy. Ja się boję takich wycieczek z małymi dziećmi. 1.5h w tempie, z przewodnikiem, ciasno i dyscyplina. Sztandarowe miejsce, więc dobra zcisnę zęby. I wiecie co. Wiało tak, że odwołali wszystkie wycieczki tego dnia. Oddali kasę. Nawet mi żal nie było. A może i się cieszyłam.
Kamper daje ogromne możliwości, ale też i ograniczenia. Jeszcze będąc w Polsce zorientowaliśmy się, że do Monument Parku kamperem to nie wjedziemy. Zdecydowaliśmy się, więc na wycieczkę otwartym jeepem, a ponieważ byliśmy liczną grupą to była to prawie wycieczka indywidualna. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie największe wrażenie w Stanach. Wiatr we włosach, piękne widoki, ciepły piasek pod nogami. Dzięki temu, że Pan kierowca miał układy układziki z Indianami, którzy szaleńczo dalej zamieszkują nawet na terenie samego parku moglismy wyjechać poza standardową trasę. Ach. To był mój ulubiony dzień. Dzieciaki były tak wybiegane i wytrzęsione, że usnęły w drodze powrotnej na naszych kolanach. A każdy szanujący się rodzic wie, że nie ma nic lepszego od śpiących dzieci i to w tym samym czasie.
Pustynny klimat. Ciepło łamane przez gorąco, ale raczej do wytrzymania. Bang! Nie do wytrzymania jak się ma 39 stopni gorączki. Juleczka pampuleczka zaczęła mocno marudzić, gorączkować, nie spać. Ech. Emilia w kwestii chorób przetrenowała nas mocno. Ale nauczyła też żeby nie panikować. Przynajmniej nie tak od razu. Zaczęliśmy, więc jakieś ruchy, gdy objawy wymykały się poza to co znaliśmy. Łatwiej niż szpital było znaleźć internet. Wyratowała nas rodzina Skorupów sprzedając know-how diagnostyczny i Pani Ania, która zamiast filmów z pustyni oglądała dziewczęce gardło. Angina. Kamper nr 2 posiadał medykamenty pasujące do schorzenia w kamperze nr 1. To gonimy koleżków. Przy wjeździe do Arches Parku Michał rozpoczyna nawoływania Kuby przez walki talki. I widać ten usmiech na twarzy gdy go słyszy.
Arches Park był super, oprócz czerwieni pojawiały się skaliste góry. Ale nam się nie udał. Mocno zmęczeni chorobą Julci byliśmy drażliwi na zaczepki Emilii, która tego dnia postanowiła się z nami pokłócić, obsikać sandały, wylać Laurze wodę. Także ulało się wszystkim. Bywa i tak.
Przed nami ostatni Park o pustynnym klimacie. Tęsknimy trochę za zielenią. Chłopcy wieczorem przygotowują w szczegółach do kolejnego dnia. Wychodzi im, że powinniśmy wstać możliwie wcześnie, bo na małym parkingu może nie być później miejsca na nasze samochodziki. Początkowo z Michałem ignorujemy te wiadomość i postanawiamy jechać normalnym trybem licząc na to, że jakoś to będzie, bo jakoś to było. Rano jednak wrzucamy dziewczyny z łóżek do fotelików licząc na to, że na śpiocha dojedziemy. Wstały obie.